Ci, którzy zdecydowali się zainwestować w energię odnawialną, muszą mieć nerwy jak ze stali. Od zeszłego roku jadą bowiem na swoistej kolejce górskiej, a koniec trasy zaledwie majaczy na horyzoncie.
Chodzi o zielone certyfikaty, czyli wyrażone w formie zapisu elektronicznego świadectwa pochodzenia, potwierdzające wytworzenie energii elektrycznej za pomocą odnawialnych źródeł energii. System ten obowiązuje w Polsce od października 2005 roku.
Obecnie zielone certyfikaty pełnią rolę elementu systemu wsparcia dla producentów energii elektrycznej z OZE. Nie dotyczą one produkcji energii cieplnej i paliw transportowych. Obrót prawami majątkowymi do zielonych certyfikatów umożliwia wytwórcom energii z odnawialnych źródeł pozyskanie dodatkowych przychodów z tytułu tej produkcji.
Tyle założeń i wspaniale brzmiącej teorii. Przejdźmy jednak do polskiej praktyki.
Elektrownie produkujące energię odnawialną sprzedają zielone certyfikaty, które lądują na giełdzie energii. Natomiast firmy, które sprzedają prąd bezpośrednio klientom, takie jak np. RWE, Enea czy Tauron, muszą je na tejże giełdzie kupować. Cenę certyfikatu doliczają zaś klientom do rachunku.
Dzięki temu mechanizmowi gdzieś do 2012 roku firmy z sektora OZE mnożyły się jak grzyby po deszczu. Na początku 2013 roku było ich ponad 1,6 tysiąca i zatrudniały około 40 tys. osób. Cena zielonego certyfikaty kształtowała się w 2012 roku na poziomie 280 zł za megawatogodzinę.
Potem zaczął się gwałtowny zjazd w dół, z kompletnym załamaniem rynku na początku ubiegłego roku, gdy cena zielonego certyfikatu ulokowała się na mulistym dnie, osiągając poziom 100 zł za megawatogodzinę.
” |
Zmiany cen certyfikatów, co warto podkreślić, przekładają się na wahania przychodów o 20 proc., i to w ciągu kilku dni. Żaden z inwestorów, niezależnie od wielkości przedsięwzięcia w OZE, które prowadzi, na dłuższą metę nie jest w stanie wytrzymać takiej jazdy.
|
Załamanie cen w zeszłym roku miało swoje źródło w nadpodaży tych świadectw na rynku. Było ich na nim po prostu zbyt wiele. Spółki sprzedające energię odbiorcom każdego roku muszą kupić jedynie określoną liczbę zielonych certyfikatów. Tymczasem od 2011 roku produkcja zielonej energii jest większa, niż przewiduje to ustawa. Zielone świadectwa nie znajdują więc nabywców.
Druga przyczyna to zachowanie niektórych firm zobowiązanych do zakupu certyfikatów, które uznały, że ich to nie interesuje. Odprowadzały tzw. opłatę zastępczą, na co pozwala im ustawa. W bieżącym roku ta opłata wynosi 300,03 zł, ale w 2013 r. była ona niższa, bo 286,74 zł za MWh. To przyczyniło się tylko do zwiększenia liczby nikomu niepotrzebnych zielonych certyfikatów.
Ubiegły rok z pewnością można zaliczyć do najczarniejszych okresów rynku tych świadectw w Polsce.
Początek tego roku przyniósł nadzieję producentom energii z OZE, bowiem nie tylko zjazd w dół się zatrzymał, ale nastąpiło odbicie od mulistego dna. Od kilku tygodni cena rynkowa zielonych certyfikatów oscyluje w granicach 230 zł za MWh.
I na tym dobre wieści się kończą.
Ten wzrost wartości zielonych certyfikatów nie jest wynikiem uzdrowienia mechanizmów na rynku energetyki, ale skutkiem zmniejszenia podaży tych świadectw. To z kolei efekt działania Urzędu Regulacji Energetyki (URE), który znacznie opóźnia proces wydawania zielonych certyfikatów dla biogazowni i firm stosujących współspalanie biomasy z paliwami konwencjonalnymi.
Nadal nie ma w Polsce mechanizmu regulacji, które wyeliminowałyby zjawisko nadpodaży certyfikatów. Zatem po okresie ożywienia, rynek może znowu zanurkować. I nie należy sądzić, iż producenci zielonej energii do tej jazdy bez trzymanki jakoś przywykną. Biznes tak po prostu nie funkcjonuje.
Jak twierdzi dr Arkadiusz Sekściński, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW), w wywiadzie dla portalu wnp.pl, nadpodaż zielonych certyfikatów jest głównie efektem bardzo wysokiej produkcji energii w minionych latach we współspalaniu. I sprawy na pewno nie rozwiąże obowiązek sprzedaży energii z OZE do 13 proc. w tym roku i do 14 proc. w przyszłym.
Zdaniem wiceprezesa PSEW, bez wejścia w życie nowego systemu wsparcia zawartego w projekcie ustawy o OZE, który ogranicza wsparcie zielonymi certyfikatami współspalania i eliminuje je w przypadku elektrowni wodnych o mocy powyżej 5 MW, nadpodaży zielonych certyfikatów nie da się zlikwidować.
Realizacja zobowiązań Polski dotyczących zużycia energii z OZE w 2020 roku – przypomnijmy, że jest to 15 proc. udziału zielonego prądu w całej produkcji energii, z czego 19 proc. w wytwarzaniu prądu - zależy od tego, jak system zielonych certyfikatów będzie dalej funkcjonował, czy będzie stabilny dla inwestorów.
I tak znowu, jak w czarodziejskim kręgu, znaleźliśmy się w punkcie, który nosi nazwę – nowa ustawa o OZE. Której nie ma. Do nadal. Bez komentarza.
Ewa Grochowska
Autor artykułu:
Planergia |
Planergia to zespół doświadczonych konsultantów i analityków posiadających duże doświadczenie w pozyskiwaniu finansowania ze środków pomocowych UE oraz opracowywaniu dokumentów strategicznych. Kilkaset projektów o wartości ponad 1,5 mld zł to nasza wizytówka.
Planergia to także dopracowane eko-kampanie, akcje edukacyjne i informacyjne, które planujemy, organizujemy, realizujemy i skutecznie promujemy.